Jump to content
  • Jesienna wyprawa


    grzybek
     Share

    Któryś z kolegów wpadł na pomysła żeby jesienią najechać Odrę.

    Wcześniejszy wypad kolegów z Gdańska nad tą rzekę był ponoć udany.

    Rybki i humory na tym wypadzie dopisały więc długo nie zastanawiałem się nad przyjęciem zaproszenia.

    Mieliśmy jechać na kilka dni, dwoma autami, po kilka osób w jednym.

    Na tyle wygodnie żeby nie było ścisku a i sprzęt znalazł odpowiednie miejsce.

    Schronienie w swoim domu zapewniał nam Janusz – jeden z zaprzyjaźnionych, śląskich wędkarzy.

    Jako, że mieliśmy wędkować w dwóch okręgach zezwolenia wykupiliśmy przez Internet.

    Te zakupy spustoszyły mój cienki portfel niezrzeszonego członka PZW.

    Od lat nie jestem członkiem Polskiego Związku Wędkarskiego więc potraktowali mnie jak dojną krowę.

    Wybuliłem dużo za dużo ale czego nie robi się dla przeżycia ciekawie zapowiadającej się wędkarskiej przygody?

    Raz danego słowa kolegom nie zmienił nawet bolesny zabieg u chirurga-stomatologa na kilka dni przed planowanym wyjazdem.

    Ot zwyczajny SQS (StarośćQuźwaStarość) – cóż: starość nie radość, młodość nie wieczność.

    Dałem se wyrwać kilka zmęczonych kłów na raz żeby mieć już spokój na dłuższy czas.

    Stomatolog wraz z technikiem dentystycznym wyklepali mi nową koparę i ta dała mi popalić!

    Opuchnięte, niezagojone, poszyte dziąsła - kawał obcego ciała w pysku nie pozwalały mi pogryźć czegokolwiek.

    Do tej pory mam ciary na plecach jak to wspomnę.

    Jarek, Bartek, Marcin, Mariusz, Piotrek i ja spotykaliśmy się i poznawaliśmy w necie, na jednym z portali wędkarskich.

    Teraz mieliśmy okazję spotkać się w rzeczywistości, w realu.

    W szóstkę sprawnie zapakowaliśmy się do autek i w drogę – ahoj przygodo!

    Chłopaki skojarzyli mnie z Piotrem w jednym wozie, na tylnym siedzeniu.

    Poznawaliśmy się lepiej w trakcie długiej rozmowy.

    Tematów było wiele, jak to między wędkarzami.

    Po drodze przez pół kraju wysuszyliśmy kilka butelek z napojami energetycznymi.

    Te napoje chyba pędzone przy księżycu bo łatwo wchodziły, rozwiązywały języki i dawały kopa.

    Trasa minęła tak szybko, że nie spamiętałem, jak znaleźliśmy się w domu gościnnego Janusza z Kędzierzyna – Koźla.

    3.jpg

    Rano suszyło okrutnie ale szybko okazało się, że nie przyjechaliśmy tu na wypoczynek.

    Bartek już tego dopilnował, nie dał nam poleżeć.

    Jego wędkarskie ADHD nie pozwoliło innym pobyczyć się, odpocząć czy zawiązać sadełko.

    Czekała na nas Wielka Rzeka i wędkarska przygoda: spotkania z brzanami, sandałami i wąsatymi sumiskami.

    Te pobudzały wyobraźnię, która nie pozwalała poddać się bez walki.

    Nie wyspałem się, Ziemia uciekała mi spod nóg chociaż starałem się utrzymać pion i formę.

    Nikt nie obiecywał, że będzie lekko.

    Bez wątpienia w tej grupie byłem seniorem i czułem wzrok młodszych kolegów na plecach.

    Może spodziewali się, że pokażę im jak łowić te rybska?

    Możliwe, niewykluczone ale mi nie szło zupełnie.

    Gleba ciągle rozkołysana - od kiedy Kopernik wstrzymał Słońce - ruszył Ziemię mam problem z utrzymaniem równowagi, szczególnie po zakrapianej, długiej podróży i nocnych Polakach rozmowach.

    Zastraszająco szybko traciłem przynęty w płytkiej, skalistej, nieznanej mi wodzie.

    W czasie gdy rozpoznawałem kolejne miejscówki ryby zaczęły wieszać się każdemu innemu – byle nie mnie!

    Ten pierwszy dzień wspólnego wędkowania był dla mnie stracony, wręcz okupiony masą zerwanych przynęt.

    Chciałem żeby ten dzień skończył się jak najprędzej.

    Koledzy w płytkiej wodzie ciągali na spina leszcze, brzany, sandałki…

    Za pysk, za płetwę, za ogon… - poprawiali swoje życiowe osiągi a mnie te ryby olewały zupełnie.

    To nie był mój dzień.

    Zaraz na początku Mariusz wyholował swoją życiową brzanę – oj, podkręcił nam śrubę!

    Można było pocieszać się gdy po długim holu okazało się, że jest podhaczona za płetwę grzbietową – niby nie liczy się ale i tak każdy z nas chciałby poczuć takie ładne, silne rybsko na swoim kiju.

    Piękna rybka! Zasłużone graty za wzorowy hol i życiówkę!

    15.jpg1.jpg4.jpg

    Nie łowiliśmy na punkty, na wagę, dla mięsa. Wszystkie ryby wracały do wody.

    Po tym ciężkim dla mnie rozpoznaniu łowisk wróciliśmy na posiłek.

    Janusz - nasz łaskawy gospodarz na Śląsku w raz z rodziną dopieszczali nas z wrodzoną gościnnością.

    Na obiad rodzina Janusza przygotowała pyszną wątróbkę z cebulką. Mniam!

    Wygłodzony cokolwiek próbowałem pogryźć kęsik tą moją nową koparą.

    Żułem z gębą pełną bólu, szwy w świeżo pociętych dziąsłach uwierały niemiłosiernie.

    Jak poprosiłem chłopaków żeby mi przeżuli kęsa to mnie wyśmiali!

    Nie tak miało być!

    Trzeba przyznać, że nie marnowaliśmy czasu.

    Każda chwila była cenna i wykorzystywaliśmy na maxa łagodne, jesienne dni i każdą sposobność żeby wyrwać się nad wodę.

    5.jpg14.jpg16.jpg

    Bartek wstrzelił się znowu w leszcze, później w bolenie, wszyscy łowili sporo szkolnych, krótkich sandałków.

    Kolejny dzień kończyliśmy wieczornym ogniskiem, gdzie kiełbaski na patyku, z musztardą i browarem smakowały wybornie.

    Było gwarnie, wesoło, miło.

    Nie było szumnego „Góralu, czy ci nie żal…” czy „płonie ognisko w lesie…” ale zawsze pełna kultura – wszelkie flaszeczki, puszeczki i inne pozostałości zebrane i porzucone w odpowiednim miejscu.

    8.jpg

    Godziny i dni wspólnego wędkowania w zgranej grupie mijały szybko.

    Nie przeszkadzały nam deszcz czy mgła, raźno maszerowaliśmy po kolejnych, obiecujących miejscówkach.

    Błoto, w którym często stawialiśmy stopy tylko utwierdzało nas w przekonaniu, że to świetna pora dla twardzieli.

    Szkoła przetrwania, którą w praktyce dawno powinniśmy mieć opanowaną.

    12.jpg21.jpg17.jpg

    Kolejnego dnia, kiedy chłopaki pognali czesać kolejne, znane im wcześniej miejscówki mijałem przy brzegu dwóch autochtonów.

    13.jpg22.jpg

    Rozparli się wygodnie na fotelach, przy zastawionym stole łapali rentgeny z ostatnich, słonecznych dni tej jesieni.

    Feedery w uchwytach, żyłka w wodzie, uczyli pływać robale – relax na maxa.

    Nie chciało mi się już specjalnie biegać więc przycupnąłem przy nich kładąc się na ścieżce.

    Od słowa do słowa zaczęła się rozmowa.

    Nie chcieli uwierzyć, że przyjechaliśmy na Śląsk aż z Wybrzeża.

    W trakcie luźnej rozmowy jeden z nich stwierdził, że zna jednego gostka z Gdańska.

    Korespondował z nim na jakimś portalu, umawiał się na wyprawę na dorsza…

    Miał na imię Bartek, wymienił jego nicka czy nazwisko – he he, wydało mi się znajome.

    Sprawdziłem w kontaktach na fonie.

    - Jeżeli to ten sam Bartek to właśnie przechodził obok Ciebie!

    Korespondujecie, umawiacie się w eterze a on przechodził obok Ciebie w realu.

    Zadzwoniłem do jedynego Bartka jakiego znałem i oddałem słuchawkę zaskoczonemu wędkarzowi.

    Jakież było jego zdziwienie kiedy przekonał się, że Balon to ten sam Bartek o którym mowa! Ha, ha!

    Kiedy Balon do nas przyczłapał zrobiło się swojsko, wesoło… rozdzwoniły się szkła.

    Fajne to było spotkanie.

    Hanysy otworzyli się, zaczęli uśmiechać się, żartować, polewać…

    Lody zostały przełamane. Gęby im się rozjaśniły i znowu pośmialiśmy się trochę.

    Co do śmiechu to Piotr i Marcin nie dawali nam szans odetchnąć przez te wszystkie dni.

    Nasze przepony wciąż rechotały salwami gromkich śmiechów po ich dowcipach.

    Potrafią rozbawić towarzycho. Mają chłopy talent.

    Mogliby w kabarecie występować, w duecie i solo.

    Do dzisiaj czuję ból w okolicach mięśnia piwnego.

    7.jpg

    W ostatnich dniach wyprawy w końcu i do mnie uśmiechnęło się wędkarskie szczęście.

    Dzień wcześniej przytuliłem się do Mariusza i jego miejscówki na wewnętrznym zakręcie koryta bocznego, głębszego kanału.

    11.jpg6.jpg

    Między nami wiązała się jakaś nić wędkarskiego zrozumienia.

    Daleko od brzegu znalazłem fajny, twardy, wypłukany przez prąd wody dołek i tam także znalazłem sandacze.

    Skoro nikt nie łapał wymiarowych sandałów to w końcu zmieniłem gumki o cal mniejsze i dopasowałem główki jigowe do warunków na tym konkretnym łowisku.

    2-calowym kopytkiem w kolorze wściekłej żółci wstrzeliłem się idealnie.

    To był strzał w dziesiątkę.

    Rzucając daleko pod przeciwległy brzeg ,na skos do prądu mogłem kontrolować dokładnie małe kopytko na lekkiej główce.

    Plecionka w minimalnym nurcie i czuły kij przekazywały do nadgarstka idealnie każdy opad, puknięcie o twardy kamień, dno…

    Na pożyczonego od Janusza Avid’a (z ang Pazerny) zaczęły regularnie wyjeżdżać z wody kolejne mętnookie rybki.

    Wcale niekonieczne było częste podbijanie przynęty.

    Zastosowałem mieszaną technikę opadu, gdzie nad najgłębszym miejscem przesuwałem gumkę ponad dnem.

    W jakimś sensie opad to była podstawa ale brania najczęściej odczuwałem przemykając małą przynętą nad wypłukanym, kamienistym dołkiem - „gdzie patyki tam wyniki”

    Po kilku wyjętych rybach koledzy podeszli po bokach wietrząc zwierzynę.

    18.jpg9.jpg

    Z jednej i drugiej strony zaczęli przerzucać łowisko gumami, w końcu trzeba było rzucać na krzyż.

    Utrudniało to wędkowanie, wkurzało więc dałem sobie siana – niech się wyszaleją.

    Puściłem pod nosem niewybredną wiązankę i położyłem się w trawie obserwując dalszy bieg wydarzeń z pozycji leniwca.

    Kiedy kolegi odpuścili mi „moją” miejscówkę znowu zacząłem czesać dołek.

    W końcu, po jednym z kolejnych, podobnym do każdego innego pstryknięć solidne zacięcie i twardy hol!

    Czuję solidny, pulsujący ciężar na pożyczonym od Janusza kiju.

    Od razu zrozumiałem, że siedzi coś mocnego. Rybsko dołowało próbując odpłynąć z nurtem i zerwać się z haka.

    Siedząc na dupsku zaciąłem powtórnie, kładąc się jednocześnie na plecy.

    Na tle szarzejącego nieba widzę kij z pracowni wygięty w pałąk!

    Czuję i słyszę jak hamulec momentami odpuszcza kiedy ryba wali ogonem po plecionce.

    Leżę na plecach, kij w paraboli, plecionka wyje napięta a wystraszony Janusz drze się: odpuść hamulec bo kija złamiesz!

    Przeciąganie liny z parowozem trwa kilka sekund, po chwili… zerwało połączenie.

    Quźwa mać!

    Kolejne słowa grzęzną w krtani.

    Pomimo dwóch solidnych zacięć, mocnego, sprawdzonego w bojach sprzętu ryba po kilkusekundowym holu spina się.

    Przed chwilą byłem zły na upartych sąsiadów, teraz wściekły - rozczarowany pechowym rozwojem wypadków.

    Kolejna „metrówka” z ostatnich miesięcy i lat poszła w długą, zrobiła ze mną i z moim sprzętem to co chciała.

    Znowu zostałem ze sobą sam. Bezradny, załamany, z roztrzęsionymi grabiami.

    Oglądam co mi zostało: plecionka cała… hak cały, ostry… kręcioł, wędzicho – wszystko super!

    Wszystko gra a jednak… zastanawiam się, czy popełniłem jakiś błąd?

    Pewnie ciśnienie podskoczyło mi zenitu.

    Adrenalina buzowała.

    Na lince pozostał świeży, długi ślad śluzu.

    10.jpg

    Ewidentny fakt wytrzepywania ogonem haka przez mądrego, doświadczonego, wąsatego mięśnia.

    To nie pierwszy raz na przestrzeni ostatnich miesięcy, kiedy hak 3/0, 4/0, 5/0, 6/0 nie wbił się odpowiednio w zakuty łeb drapieżnika.

    To duże, solidne haki. Często Gamakatsu, Mustad…

    Niektóre ryby mają tyle zębów, tyle kości, że trudno je przebić hakiem, wierzcie mi.

    Ufff. Długo jeszcze rozpamiętywałem tę chwilę na siedząco.

    Łapy drżą, rozdygotane mięśnie pulsują. Osz ty Karollo!

    Wierzę, że każdy wędkarz oczekuje tego jednego właśnie brania przez wiele lat.

    Od kiedy łowię z łodzi takich brań i holi mam więcej.

    Zdarzały mi się ryby których nie potrafiłem oderwać od dna.

    Czasem taki hol trwał kilka minut ale rybsko mogłem jedynie przyciągnąć do łodzi, do góry nihuhu.

    Na tym kanale, łowiąc z umocnionego brzegu niewiele miałem szans ale kto o tym myśli?

    Każdy z nas ma nadzieję wyholowania olbrzyma, życiówki i takie tam…

    Widocznie nie było mi pisane tego dnia.

    Kilka, kilkadziesiąt minut później wędkujący obok Jarek ma podobne branie i krótki, intensywny hol.

    Oj, poćwiczyły sobie wąsate na nas, poleciały z nami w kulki.

    Wieczór zapadł szybko, ja miałem dosyć.

    Wiem, że nie zapomnę tego holu do końca świata.

    Kolejnego, tym razem ostatniego ranka wróciliśmy z Mariuszem w to samo miejsce.

    Mgła nad wodą potęgowała uczucie tajemniczego uroku tej miejscówki.

    Niewysoki, umocniony kamieniami pod wodą brzeg utrudniał holowanie kolejnych, zaciętych rybek.

    Jednak, mimo wszystko, w końcu udało mi się wyjąć swoją kolejną życiową rybę.

    Okazało się, że choć niewymiarowy to jednak mój największy sum w kraju, jakby na osłodę i zakończenie łowów.

    Nie tak wielki jak ten co wypiął się poprzedniego wieczora ale równie piękny, jak każdy którego wyjąłem i każdy pływa do tamtej pory.

    To było ukoronowanie tego pobytu dla mnie.

    Mój największy, wyjęty sum w Polsce.

    Ledwo przedszkolak przy tym który dał mi popalić wcześniej.

    Te niewyjęte nie liczą się.

    Kolorowy, jesienny wąsaty zdobył nowe doświadczenie i jeszcze niejednemu wędkarzowi rozbudzi wyobraźnię.

    Odpłynął po krótkiej, pamiątkowej sesji zdjęciowej.

    19.jpg2.jpg

    Dobre pół roku później, na zupełnie innej wodzie, też przypadkiem trafiłem na podobnego przeciwnika.

    Trollingując za sandaczem uderzyła w wobler lokomotywa.

    Kto by przypuszczał jak silna to ryba?

    Nie łowiłem sumów i nie miałem doświadczenia ani odpowiedniego sprzętu.

    Nie mniej, po długotrwałej walce udało się wciągnąć rybę - potwora na łajbę.

    Przez półtora godziny mordowałem się z wąsatym przeciwnikiem z delikatnym sprzętem.

    Byłem zaskoczony wielkością i mocą bestii.

    Jak długo wędkuję (pi x drzwi pół wieku) pierwszy raz udało mi się coś takiego wyjąć z wody i wiem, że drugi raz to byłby nadmiar szczęścia.

    To se ne wrati! To się więcej nie zdarzy - za dobrze by było.

    O większej nie marzę, nie śni mi się po nocach - wystarczy.

    Zdałem sobie sprawę, że miałem dużo szczęścia.

    Dużo więcej niż tamtego, jesiennego wieczora.

    Na brzegu byłem bez szans.

    Wierzę, że każdy z tej naszej grupy na pewno ma swoje subiektywne spojrzenie na tą wyprawę.

    Mniemam, że dla każdego był to udany wypad.

    Mieliśmy swoje lepsze i gorsze chwile.

    Dla mnie jedno jest pewne.

    Wspólne spotkania wędkarzy nad wodą sprzyjają przyjaźniom.

    Jestem wdzięczny kolegom za miłe wspomnienia, które zostaną na długo w pamięci.

    Piszę o tym żeby zachować w pamięci te chwile, przekazać innym moje własne, subiektywne wrażenia.

    Trzeba korzystać z życia bo nie pracujemy tylko po to aby przeżyć ale po to aby żyć a warto żyć tak żeby mieć co wspominać.

    Wspólna pasja powinna nas łączyć - nie dzielić i to jest najważniejsze.

    Minął dobry rok od czasu tego spotkania.

    Przekonałem się jeszcze raz, zdałem sobie sprawę, że często nie mamy wpływu na to kto pojawi się w naszym życiu ale mamy wpływ na to kto w nim pozostanie.

    Miło wspominam tamte dni, zachowam je na długo w pamięci.

    20.jpg

    Andrzej Radzio (vel Andy, Anaki, borovik, borovik szl, grzybek…)

     Share


    User Feedback

    Recommended Comments



    Create an account or sign in to comment

    You need to be a member in order to leave a comment

    Create an account

    Sign up for a new account in our community. It's easy!

    Register a new account

    Sign in

    Already have an account? Sign in here.

    Sign In Now

×
×
  • Create New...