Jump to content

Wędka, ryby i ja


Baburka
 Share

Recommended Posts

Temat wyczyszczony, twórczość Czesława po edycji, mam nadzieję, ze już nikomu nie będą oczy krwawić. Na kolejne części tej opowieści czekamy z niecierpliwością.

Link to comment
Share on other sites

  • Baburka changed the title to Wędka, ryby i ja

2. Co w wodzie pływało?


       Taki rodzaj rzeki z niezliczonymi,głębokimi zakolami, na przeciwnym brzegu wypłyceniami pełnymi albo roślinności wodnej albo niemal "plażowym" piaskiem,  z kępami krzaków na brzegach, musiał obfitować i obfitował (!) w jazia, szczupaka, nieco leszcza i ...

kiełbia. Wspominam o tej rybce, dziś będącej chyba w zaniku, nie bez kozery. Owszem była płotka , jak to w rzece i niewielki okonek. Do pierwszych lat 70-tych zdarzało się trafić sporadycznie na suma. Jednak gatunkiem wiodącym byłe wspomniane wyżej trzy gatunki: jaź, szczupak i niedoceniany obecnie kiełb, na tamtych terenach zwany "kiełbunem".

Zacznę może od zębacza...
Szczupaka nie łowiło się na żywca, a na kiełbuna... Dlaczego? Skoro był podstawowym "mięsem armatnim" i szczupły nim się objadał, to nie było żadnego sensu szukać płotki czy małego okonia tym bardziej, że kiełb był na każdej płytszej wodzie.Jeżeli chciałem upolować zębatego, to szedłem w górę rzeki jednym brzegiem i obławiałem jakąś blachą, a 2-3 km dalej przechodziłem (przepływałem) na drugi brzeg, łowiłem na robaczka kilka kiełbików i wracałem tamta stroną łowiąc na trupa.
Zaczynałem od blachy  nie dlatego, że była lepsza niż kiełb, absolutnie! Po prostu często było tak, że marsz w jedną stronę rzeki z  blachą na kiju mógł zapewnić wystarczający połów i szkoda było czasu na łowienie kiełba.
Jakie były blachy? Nie było tu większej różnicy z resztą kraju...No, może poza jedną... było sporo blach od wschodniego "przyjaciela" więc w połączeniu z algami i gnomami spełniały zapotrzebowanie, bo taki sprzęt nie cieszył się większym powodzeniem..
Jednak samo łowienie zębatego właśnie ze względu na metodę kiełbikową, było zasadniczo inne niż gdzie indziej. Jak starsi pamiętają, a młodsi niech sobie to zakarbują, przyponów z tworzywa nie było, zresztą do tej metody byłyby nieprzydatne (musiały być sztywne). Jedyne jakie można było "upolować"to skręcone ze stalowego drucika mające jedna wadę. Skrętka rzadko kiedy była zalutowana i po kilkakrotnym użyciu zaczynała powolutku się odwijać, rozdwajać. Taki przypon można było (ostatecznie!) użyć jeszcze raz czy dwa do błystki, ale do kiełba już się nie nadawał. Dlaczego? Przyczyna była prozaiczna. ...Metoda polegała bowiem na odpowiednim założeniu kiełba na przyponie i właściwym ułożeniu podwójnej kotwiczki.  Były mniej więcej takie jak dziś, rozchylone i bez zlutowanych trzonów. 
W moim przypadku pierwsza był blach, nie dlatego, że była lepsza niż kiełb, absolutnie! Po prostu często było tak, że marsz w jedną stronę rzeki na blachę mógł zapewnić wystarczający połów i szkoda było czasu na łowienie kiełba.
Jakie były blachy? Nie było tu większej różnicy z resztą kraju...No, może poza jedną:  było sporo blach od wschodniego "przyjaciela" więc w połączeniu z algami i gnomami spełniały zapotrzebowanie, bo taki sprzęt nie cieszył się większym powodzeniem..

Jeden koniec przyponu wprowadzało się przez pyszczek rybki, wyprowadzało pod ogonem przez odbyt i zakładało podwójną kotwiczką. Musiała być założona tak by wystawały jedynie groty(reszta w ciele rybki). Przylegały one do ciała kiełba (dlatego też i z tego względu był lepszy niż cokolwiek innego). Przed przyponem należało umieścić obciążenie, by całość pracowała w pobliżu dna .
Skoro był problem z przyponami i ołowiem (Taaak, nawet z tym bywało różnie w tych jedynie słusznych czasach) trzeba było jakoś sobie radzić...Ołów uzyskiwało się ze starych złomowanych akumulatorów, zacisków...kowadło i duży młotek i miałeś ciężarki, a przypony albo traktowało się kupowany delikatnie kwasem by polutować/pobielić (inaczej się cholerstwo nie poddawało) albo robiło je z różnego rodzaju linek też oczywiście lutując końcówki. Reszta sprzętu? Pamiętajcie, że sklep wędkarski miałem ponad 30 km od domu,, do większego miasta nie zawsze się jeździło więc kierunek ... las. Ani leszczyny, ani pięknych jałowców nie brakowało.
Nawet nieco później, gdy zaczęły pojawiać się bambusy, patrzyło się na to niezbyt ufnie. Zresztą i słusznie bo kij bambusowy na zębatego nie był potrzebny przy takich sposobach łowienia.Najważniejsza była jałowcowa szczytówka, której wykonanie nie było skomplikowane ale czasochłonne. Wybrany jałowiec musiał być co zrozumiałe prosty, należało go jedynie okorować, oczyścić z sęczków, zamocować ciężarek parędziesiąt deko i powiesić do wyschnięcia, a to trwało przez parę miesięcy.Potem osadzenie w tulejkach i jakieś malowanie. Pamiętam mosiężne tulejki w sklepie do łączenia części wędziska Dla mnie często chłopaki robili je na warsztacie, bo był problem z doborem średnic w sklepie. Trzeba było osadzić w tulejach koniec jałowca (to najczęściej była góra szczupakówki), górę bambusa lub leszczyny i połączyć ze sobą. Najlepiej współgrały ze sobą jałowiec i leszczyna, bo bambus był zdecydowanie za lekki. Żyłka minimum 0.24 (nikt się nie przejmował numeracją, dobierało się na oko) też najczęściej ze wschodu i niewiele cieńsza na przypon. Bardzo wielu nie stosowało przyponu w ogóle. Zresztą jest na to pewne uzasadnienie...Tkwiąca w ciele kiełba kotwica niwelowała jakiekolwiek zaczepy do minimum, a ewentualny zaczep o jakieś ziele, przy takich żyłkach był zupełnie niegroźny Jednak na zakolach, a i nie tylko było sporo tzw czarnych dębów (odsyłam do wujka googla). Jeżeli trafił się zaczep z czymś takim i nie udało się odczepić, to możliwości były dwie: ciągniesz/szarpiesz na siłę i albo puści przypon albo kotwica się wyprostuje i uwolni zaczep. Nie wiem czy dzisiejsze kotwice można by w ten sposób rozprostować...
Do tego konieczna ruska kręciołka( jak największy talerz), kto miał szczęście to z NRD-ówka i...poszły konie po betonie!
Złowienie kilku zębatych było zupełną codziennością gdzieś do przełomu lat 70-80. Nie miałem jakichś okazów rekordowych, a największym sukcesem było złowienie 2 szt jednego po drugim w tym samym miejscu, przy kępie ziela na granicy płycizny i uskoku dna ( 3,2 kg i 2.90 kg.). Może dlatego, że szczupak nigdy nie był głównym obiektem mojego zainteresowania i zbytnio go nie ceniłem. Atakuje bowiem wszystko co obok przepływa i sprowokowanie go do ataku nie było większą sztuką.
    Skoro już mówię o tym co wtedy pływało w wodzie nie sposób nie wspomnieć o rakach. Było ich naprawdę sporo. Jednak nie cieszyły się zainteresowaniem ani wędkarzy ani kłusoli. Ale jak pamiętam okres zamieszkiwania w Olecku, to na przełomie lat 50-60 w obu knajpach jakie tam funkcjonowały były dania z raków
Tutaj przypominało się o nich najczęściej wtedy, gdy uszczypnął za palce podczas łowienia ryb rękami. No właśnie! Czy ktoś z Was próbował to robić?
 W podmytych brzegach łapało się w dziurach (tam właśnie często siedział rak) niezbyt duże miętusy, płotki, kto potrafił to czasem upolował w korzeniach i gałęziach jakiegoś leszczyka czy niewielkiego jazia. Podobnie było z warkoczami ziela w korycie rzeki, ale tam już  jazia i leszczyka nie było...Wiecie może, jakie ryby były najłatwiejsze do złapania rękami ? Kto zgadnie ma u mnie wirtualne piwo!
Dora Panowie, dość tych bajek. Nawet nie wiedziałem, że to tyle miejsca zajmie, a przecież czeka jeszcze moja ulubiona (kiedyś)  ryba...jaź.
 
Link to comment
Share on other sites

Godzinę temu, Alexspin napisał:

Lin.:)

Za felieton :brawa:

Chyba czytałeś bez większej uwagi...Nie mógł być lin bo go z prostej przyvzyny tam nie było...Zgadujcie dalej...

A za :brawa:szczerze dziękować, ale to nie potrzebne. Piszę jak było, ot wypoiny starego człowiek, którego zebrało na wspominki

Link to comment
Share on other sites

Opowiadanko pierwsza klasa. :) Nie mam pojęcia jakie najłatwiej rybki "wchodziły" Ci w łapki ale ja za młodu, składając ręce w formie miseczki, spokojnie wyławiałem w Wiśle cierniki, słonecznice, różanki, kijanki i kiełbie. Te ostatnie są mało strachliwe i nawet lekko zmąconą wodę wyczują z daleka aby w nią wpłynąć, więc stawiam na nie. :) 

Link to comment
Share on other sites

Powiem prawdę, Danielu. Sam cholernie załuje, że nic z tamtych lat nie zostawiłem Zrobiłem co prawda jedynie kilka fotek rzeki i chyba dwóch, może 3 miejscówek jaziowych. Jakimś ruskim aparatem(Zorka, Zorki???) i to było wszystko co sfotografowałem. Teraz chętnie by się to poogladało, bo takie widoki to dziś już historia. Szkda, ale nic nie poradzę

Pozdrawiam

Link to comment
Share on other sites

19 godzin temu, Baburka napisał:

Chyba czytałeś bez większej uwagi...Nie mógł być lin bo go z prostej przyvzyny tam nie było (...)

Zrozumiałem pytanie zbyt ogólnie, myślałem  że dotyczy w ogóle ryb, które w tamtych latach dawały się złapać ręką. W roku 1966 byłem latem z ojcem w jego rodzinnej wsi Bryzgów. W przepływającej tam rzeczce Jabłonica można było złapać rękami, w kilkanaście minut kilka linów, na obiad.:)

Link to comment
Share on other sites

No cóż, zagadka albo zbyt trudna, albo nie chce się Wam zgadywać, więc powiem sam. Tą rybą jest ...okoń!!! Tak Kochani, tego pasiaka, można w zielsku niemal "głaskać", obracać, ale razem z zielem w dłoniach. Prawdopodobnie traktuje to jako naturalny ruch ziela i przemieszcza sie o te kilka/lilkanaście cm wraz z nim. Tak jest zawsze ale na głebokości do 1 maks. 1,5 m. Wystarczył jeden nieostrożny ruch, nawet delikatne jego ściśnięcie i...już go nie było

Link to comment
Share on other sites

Create an account or sign in to comment

You need to be a member in order to leave a comment

Create an account

Sign up for a new account in our community. It's easy!

Register a new account

Sign in

Already have an account? Sign in here.

Sign In Now
 Share

  • Recently Browsing   0 members

    • No registered users viewing this page.
×
×
  • Create New...