Popular Post Baburka Posted December 19, 2020 Popular Post Report Share Posted December 19, 2020 (edited) Cz.I Niektórzy jak widzę, dzielili się swymi przygodami z wędkarstwem i nabytym doświadczeniem w tej mierze. Chcę i ja coś o tym napisać, może kogoś zainteresują czasy od lat 50-tych ubiegłego wieku, bo wtedy właśnie załapałem tego bakcyla. Starsi wiedzą, pamiętają , młodsi mogą jedynie znać z opowieści jak wyglądało wtedy wędkarstwo, jaki był sprzęt, co i jak się łowiło. Proszę tylko czytających o to by nie uogólniali mych spostrzeżeń i uwag. Odnoszą się one bowiem do czasów, miejsc i warunków bardzo specyficznych, w których przeżywałem swe wędkarskie przygody. Ta specyfika będzie zwłaszcza widoczna w części II i III, chociaż i da się zauważyć sytuacje nieco nietypowe Tyle słów wstępu, ad rem... Wszystko zaczęło się gdy miałem kilka lat. Mieszkałem nad jez. Olecko Wielkie niemal nad jego brzegiem. Moje pierwsze kontakty fizyczne z rybami kojarzą mi się z przyczepami pełnymi okoni, płotek, leszczyków...Tak, tak! Tym m.in. w latach 50-ych karmiono w PGR trzodę chlewną. Gospodarstwo Rybackie jakie tam funkcjonowało, było nie tyle zobowiązane do zarybiania i rzetelnej gospodarki ile do pomocy właśnie PGR-om. A że nie brakowało ani jezior ani tych ostatnich toczyło się to wszystko jak partia przykazała. Tata był pracownikiem takiego przedsiębiorstwa i parokrotnie widziałem przeładunek i rozładunek takiego towaru. Parzono te ryby w jakichś kadziach i dawano świniom do jedzenia... Inny powód, że "zachorowałem na ryby"to widok wyłażących z dużej metalowej miednicy węgorzy... Pamiętam, że jakiś znajomy Rodziców przywiózł je do domu pod ich nieobecność i kazał babci przynieść miskę bo ma ryby. Gdy z rozwiązanego worka wrzucił je do miski, babcia w krzyk i uciekła do pokoju, a ja jako 8-9 letni gówniarz miałem radochę! Łapałem je z podłogi starając się umieścić z powrotem w misie, ale to była syzyfowa praca. Dopiero powrót ojca uwolnił mnie od tej zabawy, ale przyznaję, że podobało mi się takie "łowienie" No i był kolejny przyczynek by zachorować na wodę i to co w niej żyje, a mianowicie miejsce zamieszkania... Do brzegu jeziora, tzw. Szyjki (ciekawych odsyłam do wujka Googla, wystarczy wpisać jezioro Olecko szyjka) miałem raptem 800m. Każda wolna chwila, każda nieuwaga matki, nie mówiąc już o wakacjach i było się nad wodą. Ta Szyjka to było bardzo duże zwężenie jeziora (ok 150m?) i dzika plaża 30-40 m. Z "mojego" brzegu przy samych trzcinach za plażą była miejscówka na krasnopiórki (nikt inaczej ich nie nazywał).Zawsze była okupowana przez 2 facetów na zmianę. Chodziliśmy patrzeć jak ciągają te wzdręgi jedna po drugiej i wracałem do domu kombinując jak tam sie dostanę, gdy już będę miał wędkę. W bliższej ani dalszej rodzinie nikt się w rybki nie bawił, a mnie ciągnęło jak cholera! Ale skąd wziąć wędkę?! Pamiętam, że w jedynym sklepie sportowo-wędkarskim był chyba ruskie bambusy. Na prośbę by mama dała mi na ten kij pieniądze oberwałem ścierą i tyle. To co uciułałem jakoś nie wystarczało. Przy okazji wizyty w domu jakiegoś znajomego taty, obiecał mi on że zrobi mi wędkę z leszczyny.Była naprawdę długa, nie wiem jak długa, ale wiem, że dla gówniarza 8-9 lat to był cudowny sprzęt. To nic że beż kołowrotka (nawet nie śmiałem o tym marzyć!), ale ze spławikiem, żyłką, haczykiem... Istne cudo. Gdy radośnie podskakiwałem twierdząc że taka to sięgnę do połowy szyjki, miny ojca i tego znajomego były bezcenne... Dużo później udało mi się kupić jakiś kołowrotek, wiem że malutki, o ruchomej szpuli. Żeby móc rzucić dalej niż bez niego, odwijało się 3-4 m żyłki, układało równo na trawie i dopiero następował rzut... W każdym razie na tę wędkę łowiło się płotki,krąpiki, okonie.Nigdy jednak nie udało mi się połowić wzdręg na tamtej miejscówce, było za głęboko. Ci faceci stali po pas niemal w wodzie. Aha!...Karta wędkarska. A cóż to takiego?! Chyba nikt w tamtych latach na tamtych terenach nie myślał i w większości nie wiedział o czymś takim. Nie pamiętam aby przez te 7-9 lat kiedykolwiek ktoś nas kontrolował, czy choćby wspomniał, że taka kontrola jest możliwa... Kiedyś uruchomiono żwirownie niedaleko Szyjki i to chyba jej pracownicy zrobili niewielki post przy samych trzcinach...Któregoś dna siedzieliśmy na nim z bratem, próbując swych sił w łowieniu ale nic nie brało, nawet z uklejką był problem. Podeszli i usiedli na brzegu jacyś pracownicy tej żwirowni pytając czy biorą. -Macie źle przygotowane robaki, na takie ciężko się łowi-powiedział któryś z nich. -Jurek przynieś trochę tego specyfiku-zwrócił się do kolegi.- Po chwili gość przyniósł w puszce po konserwie nieco jakiegoś niezbyt mile pachnącego płynu. Po zamoczeniu robaków i zarzuceniu, na wodzie ukazały się kolorowe plamy, a chichoty robotników potwierdziły nasze podejrzenia.To była ropa... Utkwił mi w pamięci jeszcze taki fakt...Staliśmy z bratem po kolana w wodzie łowiąc płotki, ubrania na brzegu. W pewnej chwili brat krzyczy- Spodnie,patrz!- Obejrzałem się za siebie... Pasąca się na brzegu krowa (chyba zerwana z łańcucha) przeżuwająca moje spodenki! wracałem w kąpielówkach i za cholerę nie udało się przekonać mej mamy, że to krowa zjadła mi spodnie. Takie zabawy z łowieniem trwały do 1965 roku, kiedy pożegnałem Olecko i zamieszkałem nad Narwią, ale to już inna bajka w części nt II CDN Edited December 23, 2020 by Baburka 12 Link to comment Share on other sites More sharing options...
ryukon1975 Posted December 20, 2020 Report Share Posted December 20, 2020 Dobrze napisane. Realistycznie i szczerze. Pisane ręką człowieka którego internet nie "przekręcił" dlatego nie owija faktów w papierki po cukierkach. 2 Link to comment Share on other sites More sharing options...
wind Posted December 22, 2020 Report Share Posted December 22, 2020 Temat wyczyszczony, twórczość Czesława po edycji, mam nadzieję, ze już nikomu nie będą oczy krwawić. Na kolejne części tej opowieści czekamy z niecierpliwością. 1 Link to comment Share on other sites More sharing options...
zwykły michał Posted December 22, 2020 Report Share Posted December 22, 2020 Czesław pewnie się przeciąga i będzie druga część 1 Link to comment Share on other sites More sharing options...
Alexspin Posted December 23, 2020 Report Share Posted December 23, 2020 Czekam z ciekawością na ciąg dalszy. Zaczynałem moją przygodę z wędkarstwem w tych samych latach. 1 Link to comment Share on other sites More sharing options...
Popular Post Baburka Posted December 23, 2020 Author Popular Post Report Share Posted December 23, 2020 (edited) Cz.II Zastanawiałem się w jaki sposób mam do tego podejść...Ujęcie wszystkiego w jedną całość byłoby nieprzejrzyste, więc doszedłem do wniosku że muszę to podzielić na 2 mniejsze podrozdziały, a mianowicie na ogólną charakterystykę terenu i warunków panujących na tym terenie i oddzielnie na sprawy stricte wędkarskie. 1. Teren i warunki Mówię tu o odcinku rzeki Narew od granicy z Białorusią (dzisiejszego zalewu Siemianówka) w dół na odcinku 30-35km. Jedna ze specyficznych cech tej rzeki, to jej typ meandrujący. Nieco niżej staje się ona rzadko spotykanym rodzajem s\cieku wodnego, a mianowicie rzeką anastomozującą, Dla zrozumienia diametralnych różnic pomiędzy tymi typami wody polecam ciekawy artykuł . Druga cecha szczególna to głębokość rzadko sięgała 2,5-3m, choć były pojedyncze miejsca z głębokością wyraźnie większą (zwłaszcza po wybuchu "granatu"). Kolejną rzeczą wyróżniającą ten odcinek Narwi to płaski teren po obu stronach rzeki i bardzo mało jakichkolwiek miejscowości.Charakterystyczną rzeczą był także brak starorzeczy i rodzaj własności przyległych do rzeki terenów.Znakomita ich większość była w posiadaniu kilku spółdzielni produkcyjnych i parafii katolickiej (tak, tak! purpuraci mieli takie "łąki" choć ich nikt nie uprawiał") Co roku na wiosnę cały ten teren był pod wodą wylewającej Narwi, a często i jesienią całość była podmokła. Brak ludzi, (w jednej z gmin nie było nawet posterunku milicji, w drugiej był komendant i 2 krawężniki), teren na obrzeżach Puszczy Białowieskiej, wszystko to powodowało, że cały omawiany teren, zwłaszcza okolice dzisiejszego zalewu Siemianówka nazywaliśmy Bieszczadami. Było... nie, źle mówię, że było, kwitło kłusownictwo i bimbrownictwo. Gdzieś do pierwszych 80-tych nikt się nie przejmował ani PZW, ani tym bardziej jakąś kartą wędkarską.Po co, jeśli ryb było naprawdę w bród, nikt Cię nie kontrolował, no bo i kto miał to zrobić, i taka zresztą była świadomość mieszkańców. Tkwiły w umysłach ludzkich jakieś prawa nadane kiedyś przez cara, przeświadczenie, że ryby są nasze, wspólne i nikomu nic do tego. Wspomniałem o braku kontroli...Przepraszam. w latach chyba 1967-68 był w powiecie wędkarz-prokurator, który nieopatrznie miał odwagę poprosić paru łobuzów o kartę wędkarską. Został wrzucony do wody i odpowiednio pouczony. Nigdy więcej go nad rzeką na tamtym terenie nie widziano... "Granaty", trotyl nie były niczym nadzwyczajnym i często słychać było jak ziemia zadrżała. Różne, sieci,kłomle i inne cuda były w większości gospodarstw.Jednak ryb nikomu nie brakowało. dziwne? Na początku lat 80 - tych Spółdzielnie zaczęły próbować uprawiać i nawozić nadrzeczne łąki i to był początek końca rybnych zasobów tej rzeki, która często śni mi się po nocach. Kiedy późną wiosną opadała wylana woda,wśród traw było dużo martwych, zatrutych nawozami ryb. Obumarcia rzeki dopełniła budowa Zalewu Siemianówka. Kupy gnoju, śmieci, belki i krokwie pływały i gniły przez długie miesiące. Raj czystej wody, zakoli rzecznych i podmytych brzegów, kęp krzaków z cudownymi miejscówkami, minął bezpowrotnie. Dziś jest to zwykła strużka wody w rowie, gdzie widok jakiejkolwiek ryby jest godny sfotografowania, a spotkanie wszechobecnego kiedyś raka graniczy z cudem . Pojawiły się bobry...Nie ma miejsc na tarliska, ani ostoi dla ryb. ...Nie chcę się rozwodzić nad "wielkim sukcesem twórców zalewu", bo serce się kraje, gdy przypomnę tamte czasy... Cdn Edited December 24, 2020 by wind edycja linku 5 Link to comment Share on other sites More sharing options...
Alexspin Posted December 24, 2020 Report Share Posted December 24, 2020 Świetny felieton. Link to comment Share on other sites More sharing options...
Baburka Posted December 27, 2020 Author Report Share Posted December 27, 2020 2. Co w wodzie pływało? Taki rodzaj rzeki z niezliczonymi,głębokimi zakolami, na przeciwnym brzegu wypłyceniami pełnymi albo roślinności wodnej albo niemal "plażowym" piaskiem, z kępami krzaków na brzegach, musiał obfitować i obfitował (!) w jazia, szczupaka, nieco leszcza i ... kiełbia. Wspominam o tej rybce, dziś będącej chyba w zaniku, nie bez kozery. Owszem była płotka , jak to w rzece i niewielki okonek. Do pierwszych lat 70-tych zdarzało się trafić sporadycznie na suma. Jednak gatunkiem wiodącym byłe wspomniane wyżej trzy gatunki: jaź, szczupak i niedoceniany obecnie kiełb, na tamtych terenach zwany "kiełbunem". Zacznę może od zębacza... Szczupaka nie łowiło się na żywca, a na kiełbuna... Dlaczego? Skoro był podstawowym "mięsem armatnim" i szczupły nim się objadał, to nie było żadnego sensu szukać płotki czy małego okonia tym bardziej, że kiełb był na każdej płytszej wodzie.Jeżeli chciałem upolować zębatego, to szedłem w górę rzeki jednym brzegiem i obławiałem jakąś blachą, a 2-3 km dalej przechodziłem (przepływałem) na drugi brzeg, łowiłem na robaczka kilka kiełbików i wracałem tamta stroną łowiąc na trupa. Zaczynałem od blachy nie dlatego, że była lepsza niż kiełb, absolutnie! Po prostu często było tak, że marsz w jedną stronę rzeki z blachą na kiju mógł zapewnić wystarczający połów i szkoda było czasu na łowienie kiełba. Jakie były blachy? Nie było tu większej różnicy z resztą kraju...No, może poza jedną... było sporo blach od wschodniego "przyjaciela" więc w połączeniu z algami i gnomami spełniały zapotrzebowanie, bo taki sprzęt nie cieszył się większym powodzeniem.. Jednak samo łowienie zębatego właśnie ze względu na metodę kiełbikową, było zasadniczo inne niż gdzie indziej. Jak starsi pamiętają, a młodsi niech sobie to zakarbują, przyponów z tworzywa nie było, zresztą do tej metody byłyby nieprzydatne (musiały być sztywne). Jedyne jakie można było "upolować"to skręcone ze stalowego drucika mające jedna wadę. Skrętka rzadko kiedy była zalutowana i po kilkakrotnym użyciu zaczynała powolutku się odwijać, rozdwajać. Taki przypon można było (ostatecznie!) użyć jeszcze raz czy dwa do błystki, ale do kiełba już się nie nadawał. Dlaczego? Przyczyna była prozaiczna. ...Metoda polegała bowiem na odpowiednim założeniu kiełba na przyponie i właściwym ułożeniu podwójnej kotwiczki. Były mniej więcej takie jak dziś, rozchylone i bez zlutowanych trzonów. W moim przypadku pierwsza był blach, nie dlatego, że była lepsza niż kiełb, absolutnie! Po prostu często było tak, że marsz w jedną stronę rzeki na blachę mógł zapewnić wystarczający połów i szkoda było czasu na łowienie kiełba. Jakie były blachy? Nie było tu większej różnicy z resztą kraju...No, może poza jedną: było sporo blach od wschodniego "przyjaciela" więc w połączeniu z algami i gnomami spełniały zapotrzebowanie, bo taki sprzęt nie cieszył się większym powodzeniem.. Jeden koniec przyponu wprowadzało się przez pyszczek rybki, wyprowadzało pod ogonem przez odbyt i zakładało podwójną kotwiczką. Musiała być założona tak by wystawały jedynie groty(reszta w ciele rybki). Przylegały one do ciała kiełba (dlatego też i z tego względu był lepszy niż cokolwiek innego). Przed przyponem należało umieścić obciążenie, by całość pracowała w pobliżu dna . Skoro był problem z przyponami i ołowiem (Taaak, nawet z tym bywało różnie w tych jedynie słusznych czasach) trzeba było jakoś sobie radzić...Ołów uzyskiwało się ze starych złomowanych akumulatorów, zacisków...kowadło i duży młotek i miałeś ciężarki, a przypony albo traktowało się kupowany delikatnie kwasem by polutować/pobielić (inaczej się cholerstwo nie poddawało) albo robiło je z różnego rodzaju linek też oczywiście lutując końcówki. Reszta sprzętu? Pamiętajcie, że sklep wędkarski miałem ponad 30 km od domu,, do większego miasta nie zawsze się jeździło więc kierunek ... las. Ani leszczyny, ani pięknych jałowców nie brakowało. Nawet nieco później, gdy zaczęły pojawiać się bambusy, patrzyło się na to niezbyt ufnie. Zresztą i słusznie bo kij bambusowy na zębatego nie był potrzebny przy takich sposobach łowienia.Najważniejsza była jałowcowa szczytówka, której wykonanie nie było skomplikowane ale czasochłonne. Wybrany jałowiec musiał być co zrozumiałe prosty, należało go jedynie okorować, oczyścić z sęczków, zamocować ciężarek parędziesiąt deko i powiesić do wyschnięcia, a to trwało przez parę miesięcy.Potem osadzenie w tulejkach i jakieś malowanie. Pamiętam mosiężne tulejki w sklepie do łączenia części wędziska Dla mnie często chłopaki robili je na warsztacie, bo był problem z doborem średnic w sklepie. Trzeba było osadzić w tulejach koniec jałowca (to najczęściej była góra szczupakówki), górę bambusa lub leszczyny i połączyć ze sobą. Najlepiej współgrały ze sobą jałowiec i leszczyna, bo bambus był zdecydowanie za lekki. Żyłka minimum 0.24 (nikt się nie przejmował numeracją, dobierało się na oko) też najczęściej ze wschodu i niewiele cieńsza na przypon. Bardzo wielu nie stosowało przyponu w ogóle. Zresztą jest na to pewne uzasadnienie...Tkwiąca w ciele kiełba kotwica niwelowała jakiekolwiek zaczepy do minimum, a ewentualny zaczep o jakieś ziele, przy takich żyłkach był zupełnie niegroźny Jednak na zakolach, a i nie tylko było sporo tzw czarnych dębów (odsyłam do wujka googla). Jeżeli trafił się zaczep z czymś takim i nie udało się odczepić, to możliwości były dwie: ciągniesz/szarpiesz na siłę i albo puści przypon albo kotwica się wyprostuje i uwolni zaczep. Nie wiem czy dzisiejsze kotwice można by w ten sposób rozprostować... Do tego konieczna ruska kręciołka( jak największy talerz), kto miał szczęście to z NRD-ówka i...poszły konie po betonie! Złowienie kilku zębatych było zupełną codziennością gdzieś do przełomu lat 70-80. Nie miałem jakichś okazów rekordowych, a największym sukcesem było złowienie 2 szt jednego po drugim w tym samym miejscu, przy kępie ziela na granicy płycizny i uskoku dna ( 3,2 kg i 2.90 kg.). Może dlatego, że szczupak nigdy nie był głównym obiektem mojego zainteresowania i zbytnio go nie ceniłem. Atakuje bowiem wszystko co obok przepływa i sprowokowanie go do ataku nie było większą sztuką. Skoro już mówię o tym co wtedy pływało w wodzie nie sposób nie wspomnieć o rakach. Było ich naprawdę sporo. Jednak nie cieszyły się zainteresowaniem ani wędkarzy ani kłusoli. Ale jak pamiętam okres zamieszkiwania w Olecku, to na przełomie lat 50-60 w obu knajpach jakie tam funkcjonowały były dania z raków Tutaj przypominało się o nich najczęściej wtedy, gdy uszczypnął za palce podczas łowienia ryb rękami. No właśnie! Czy ktoś z Was próbował to robić? W podmytych brzegach łapało się w dziurach (tam właśnie często siedział rak) niezbyt duże miętusy, płotki, kto potrafił to czasem upolował w korzeniach i gałęziach jakiegoś leszczyka czy niewielkiego jazia. Podobnie było z warkoczami ziela w korycie rzeki, ale tam już jazia i leszczyka nie było...Wiecie może, jakie ryby były najłatwiejsze do złapania rękami ? Kto zgadnie ma u mnie wirtualne piwo! Dora Panowie, dość tych bajek. Nawet nie wiedziałem, że to tyle miejsca zajmie, a przecież czeka jeszcze moja ulubiona (kiedyś) ryba...jaź. 4 Link to comment Share on other sites More sharing options...
Alexspin Posted December 27, 2020 Report Share Posted December 27, 2020 26 minut temu, Baburka napisał: 2. Co w wodzie pływało?(...) Wiecie może, jakie ryby były najłatwiejsze do złapania rękami ? Kto zgadnie ma u mnie wirtualne piwo!(...) Lin. Za felieton Link to comment Share on other sites More sharing options...
Baburka Posted December 27, 2020 Author Report Share Posted December 27, 2020 Godzinę temu, Alexspin napisał: Lin. Za felieton Chyba czytałeś bez większej uwagi...Nie mógł być lin bo go z prostej przyvzyny tam nie było...Zgadujcie dalej... A za szczerze dziękować, ale to nie potrzebne. Piszę jak było, ot wypoiny starego człowiek, którego zebrało na wspominki Link to comment Share on other sites More sharing options...
Docio Posted December 27, 2020 Report Share Posted December 27, 2020 Opowiadanko pierwsza klasa. Nie mam pojęcia jakie najłatwiej rybki "wchodziły" Ci w łapki ale ja za młodu, składając ręce w formie miseczki, spokojnie wyławiałem w Wiśle cierniki, słonecznice, różanki, kijanki i kiełbie. Te ostatnie są mało strachliwe i nawet lekko zmąconą wodę wyczują z daleka aby w nią wpłynąć, więc stawiam na nie. Link to comment Share on other sites More sharing options...
Baburka Posted December 27, 2020 Author Report Share Posted December 27, 2020 Zgaduj-zgadula trwa....Podpowiem jedynie, że nie chodzio o rybki wielkości ciernika czy kiełbika. Mówię o "patelniakach" i ciut mniejszych... Link to comment Share on other sites More sharing options...
Baburka Posted December 27, 2020 Author Report Share Posted December 27, 2020 Kurczę, czy piwo wypadło z mody, czy jak? Link to comment Share on other sites More sharing options...
wind Posted December 27, 2020 Report Share Posted December 27, 2020 Żeby jeszcze tak parę zdjęć 1 Link to comment Share on other sites More sharing options...
Baburka Posted December 27, 2020 Author Report Share Posted December 27, 2020 Powiem prawdę, Danielu. Sam cholernie załuje, że nic z tamtych lat nie zostawiłem Zrobiłem co prawda jedynie kilka fotek rzeki i chyba dwóch, może 3 miejscówek jaziowych. Jakimś ruskim aparatem(Zorka, Zorki???) i to było wszystko co sfotografowałem. Teraz chętnie by się to poogladało, bo takie widoki to dziś już historia. Szkda, ale nic nie poradzę Pozdrawiam Link to comment Share on other sites More sharing options...
Alexspin Posted December 28, 2020 Report Share Posted December 28, 2020 19 godzin temu, Baburka napisał: Chyba czytałeś bez większej uwagi...Nie mógł być lin bo go z prostej przyvzyny tam nie było (...) Zrozumiałem pytanie zbyt ogólnie, myślałem że dotyczy w ogóle ryb, które w tamtych latach dawały się złapać ręką. W roku 1966 byłem latem z ojcem w jego rodzinnej wsi Bryzgów. W przepływającej tam rzeczce Jabłonica można było złapać rękami, w kilkanaście minut kilka linów, na obiad. Link to comment Share on other sites More sharing options...
Baburka Posted December 29, 2020 Author Report Share Posted December 29, 2020 No cóż, zagadka albo zbyt trudna, albo nie chce się Wam zgadywać, więc powiem sam. Tą rybą jest ...okoń!!! Tak Kochani, tego pasiaka, można w zielsku niemal "głaskać", obracać, ale razem z zielem w dłoniach. Prawdopodobnie traktuje to jako naturalny ruch ziela i przemieszcza sie o te kilka/lilkanaście cm wraz z nim. Tak jest zawsze ale na głebokości do 1 maks. 1,5 m. Wystarczył jeden nieostrożny ruch, nawet delikatne jego ściśnięcie i...już go nie było 1 Link to comment Share on other sites More sharing options...
Popular Post Baburka Posted December 30, 2020 Author Popular Post Report Share Posted December 30, 2020 Cz.II. 3 z.II.3 Wśród panującej wokół ciszy , rozległ się nagle głośny plusk,a raczej jakieś "cmoook", jakby coś zasysało wodę. I znowu cmook, cmook, a pod krzakiem na wodzie ukazały się kręgi wzburzonej wody... - Co to było?- spytał zdziwiony Antek, dla którego było to zupełną nowością - To tylko jazie-uśmiechnął się stary wędkarz.- Zaczynają poranne żerowanie na jakichś latających owadach. Będziemy mieli fajna zabawę... Tak mogłaby się zaczynać jakaś książka na temat tej ryby i wiem, że nie wszyscy będą zadowoleni, bo to tylko kontynuacja moich wspomnień... Tam, w tamtych latach to było istne eldorado! Gdy zbliżałeś się do rzeki bez względu na porę, rano skoro świt, w dzień, czy przy zapadającym już mroku,zawsze było słychać i widać oznaki żerowania jazia. Widać było, że ta woda żyje z całą intensywnością. A to okoń pogonił drobnicę na wypłyceniu, a to szczupak polował na jakimś zakolu, albo jaź kląskał, pod pochylonym nad wodą krzakiem... Pierwszy raz w życiu, po przyjeździe na tamte tereny, widziałem zjawisko masowych rójek jętki, zwanej tam majówką, chyba ze względu na okres w jakim się to najczęściej działo To da się porównać jedynie do zjawiska latającej szarańczy. Późne popołudnie i z traw, krzaków, unoszą się stada tych owadów, by w przeciągu kilkunastu minut być wszędzie! Odganiałeś je z twarzy,oddychałeś nosem by ich nie połknąć.Niesamowite, jak to wszystko kotłowało się nad wodą by w końcu opaść i zatonąć, albo być zjedzonym przez ryby.Powietrze stawało się jednym, wielkim rojem owadów, a woda była nimi jakby posypana. I to nieustanne mlaskanie, cmokanie, gdy wszystko co pływa zbierało jętkę z powierzchni wody... Wtedy jeszcze nigdy nie złowiłem jazia, ale zacząłem robić rozeznanie jak je łowić na jętkę.Okazało się, że ludzie znają metody chyba na wszystko ... Były 2 sposoby takiego połowu... Pierwszy był legalny, tzn na pływającą muchę. O sztucznych muchach w tamtych latach nie było co marzyć, zresztą nikt nimi nie łowił. Zamiast niej zakładało się 2-4 majówki na malutki haczyk, obciążenie montowało się przy samym spławiku by można jakoś było zarzucać, a spławik przesuwało się ok.1,5-2 m od haka. Wyporność owadów utrzymywała je wraz z haczykiem przez jakiś czas na powierzchni wody. Należało wybrać odpowiednie miejsce by mieć jakieś efekty, a mianowicie takie ,gdzie nurt stawał się wolniejszy po minięciu zakola...Jeśli rzeka skręcała w prawo, należało stanąć przed zakrętem na lewym brzegu i puścić zestaw z prądem przy lewej burcie .Myślę, że wiecie o czym mówię,bo nie mam ochoty na rysowanie tego wszystkiego. Na taką potrójną czy poczwórną przynętę dawało się złapać żerującego jazia bez większej trudności, bo była ona znacznie większa i widoczniejsza od opadających na wodę pojedynczych owadów, a nawet tych par kochających się w danej chwili. Sposób drugi jaki stosowano z jętką to była tzw :szubienica"...2 spięte ze sobą szczupakówki na obu brzegach, na środku żyłki dwa zwisające odcinki z haczykami uzbrojonymi w sposób jak wyżej, i po której stronie jaź wziął, ten ściągał do siebie. Cała trudność polegała na tym, by zaczepione jętki nie były na wodzie, a muskały ją jedynie raz po raz, co bardziej prowokowało do ataku. Nie wiem jak to dokładnie się robiło, bo nigdy tego nie próbowałem, ale niektórzy, gdy łowili bez kolegi, to zamiast niego stosowali na drugim wędzisku mocną sprężynę od ściennego zegara, która pozwalała ściągać zestaw i w jedną i drugą stronę. Zrozumiałe jest jednak, że obie metody dawały względnie dobry efekt wtedy, gdy na wodzie było jętki bardzo mało , a nasze "duże" rzucały się w oczy z daleka. Zbierało się te owady w krzaku czy trawie przed główną rójką , składało w pudełko i zanim zaczęły robić się w powietrzu zawsze coś się złowiło. Nawet mimo to, obie metody w skali roku odznaczały się bardzo marną efektywnością, Rójka trwała jedynie przez 2-3 dni raz w roku.... W pozostałym okresie stosowało się normalne łowienie na lekką gruntówkę. I znów wędzisko leszczynowo - jałowcowo-bambusowe ( bogatsi łowili już teleskopami z Kraju Raju, które stawały się coraz tańsze i powoli zdobywały uznanie). Przynętą był groch. I tu znowu się kłania, opisywana wcześniej specyficzność terenu. Jedna z RSP uprawiała na sporym areale tę właśnie roślinę. Nie było problemu ani z dostępem, ani z ceną, bo miało się to za darmo.Gotowało się (wcześniej namoczony groch), zakładało na haczyk pod kiełek i gotowe. Żadnych atraktorów, dodatków smakowo-zapachowych itp cudów. W początkowych latach nawet nęcenie nie było zbyt potrzebne, Dopiero przełom 1970-80, pierwsze lata budowy farsy, zwanej Zalewem Siemianówka, spowodowały wyraźny spadek populacji jazia i wymusiły niejako konieczność nęcenia. Ale to robiło się tym samym grochem, wrzucając od czasu do czasu po kilka/naście ziaren... Wzrosła również w tym okresie presja wędkarska właśnie na tę rybę, Przyjeżdżało sporo ludzi z terenów odległych o kilkadziesiąt kilometrów, bo "Bieszczady" zaczęły słynąć, jako właśnie eldorado jazia. Coraz częściej było tak, że "swoja" miejscówka była zajęta, a jeśli nawet nie to dno było "wybrukowane " grochem... Rozwiązanie znaleźliśmy dość szybko. Przez 2-3 dni nęciło się nowe miejsce ale nie grochem, a gotowanymi ziemniakami. Pokrojone w kostkę stanowiły super przynętę nie tylko na jazia, ale i leszcza i dużą płoć. Najlepsze były miejsca niepozorne, na które ktoś niezbyt obznajomiony nawet by nie spojrzał, najlepiej obok używanych miejscówek. Dlaczego? Z prostej przyczyny.. Złowiłeś 1-2 jazie,a gość obok ...nic, nawet nie miał brania i jego zdziwienie. dopytywania czemu, co i jak, były wystarczającą nagrodą. Było to nieco samolubne podejście, ale czasami tych "niedzielnych" ""wędkarzy"" miało się naprawdę dość, zwłaszcza, gdy się widziało dziesiątki kg różnych zanęt wywalanych do wody... Zapomniałbym o pewnym smaczku przy ówczesnych połowach. ..W związku z tym, że groch był zakładany za kiełek, więc trzymał się na haczyku dość słabiutko. należało zacinać natychmiast tym bardziej, że brania jazia były gwałtowne, ostre. Ułamek sekundy za późno i nie było ani grochu ani jazia... Nie trudno więc sobie wyobrazić, że wędkę trzymało się w garści, będąc przygotowanym na natychmiastowe zacięcie. Widzicie w tej chwili te chmary komarów tnące wędkarza, kłujące jego rękę, którą nie można było ruszyć, bo akurat jaź może pociągnąć? To dobrze widzicie, bo tak to było. Nikt wtedy nie słyszał o jakichś płynach od komarów, a ochrona przed tą kłującą armia to była witamina B, czosnek, cebula i kto co sobie wymyślił...Pomagało? Jak umarłemu kadzidło... Uwolniona od haczyka niemal 2 kilowa ryba zatrzepotał się na piasku. Stary wędkarz patrzył z uśmiechem na na zadowolonego ze swojego pierwszego jazia Antka. -Chrzest bojowy zaliczyłeś -powiedział zadowolony, że jego nauki nie były daremne.... Tak mogłaby się kończyć książka na temat tej ryby, ale to tylko przypomnienie słów kiedyś skierowanych do mnie... Dawno to było...zbyt dawno... 5 Link to comment Share on other sites More sharing options...
Recommended Posts
Create an account or sign in to comment
You need to be a member in order to leave a comment
Create an account
Sign up for a new account in our community. It's easy!
Register a new accountSign in
Already have an account? Sign in here.
Sign In Now